poniedziałek, 31 października 2011

AIM India

Nasz cel - Indie. Kosmos. W sobotę (5 XI) wymarsz na Wschód:) do Wilna, potem Helsinki, Delhi, Goa:)

niedziela, 28 września 2008

Home sweet home

To jestesmy:)w jednym, a w zasadzie w 2 kawalkach dotarlismy do homelandu:)Z Sajgonu polecielismy do BKK, a stamtąd przez Helskinki do Wawy, gdzie doznalismy szoku termicznego!!! brrr chlodno i do domu daleko, a Tut sam sie nie odbierze!!!
Na początku eksplorowania Namu nic nie wskazywalo na to, że bedziemy chcieli tam kiedykolwiek wrocic...gdybysmy mogli, nawet jutro wsiedlibysmy do samolotu, wpadli na pyszne jedzenie i kawe do Hanoi:)

środa, 24 września 2008

Tunele Cu Chi

Dzisiejszy dzien, to kolejny, w którym postanowiliśmy zaaplikować sobie nieco wędrówki szlakami wojny. Cu Chi Tunnels, są oddalone od Sajgonu o jakieś 70 km. Jechaliśmy jak zwykle dużo za długo, nie udało nam się uniknąć porannych korków w Sajgonie, a po wyjeździe z miasta nasz turystobus kluczył kiepskimi, wąskimi drogami, co dodatkowo wydłużyło nasz dojazd na miejsce.

Pierwszym punktem (co za niespodzianka:)! -Wietnamczycy na każdej trasie muszą zatrzymać się w jakimś przydrożnym fabryko-sklepie z pamiątkami) okazała się być manufaktura, w której pracowali ludzie poszkodowani przez "Agent Orange", o którym pisaliśmy w poprzednim poście. Mocne przeżycie. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do manufakturki, gdzie produkuje się typowe miejscowe pamiątki, a na parkingu prócz rowerów czy skuterów stoją zaparkowane dziesiątki różnorakich wózków inwalidzkich, jedne bardziej zautomatyzowane inne mniej...wchodzicie dalej, i 9 na 10 osob będących w zasięgu waszego wzroku jest widocznie niepełnosprawna fizycznie...do tego duszący smród lakierów, klejów i innych chemikaliów...Pracują tam cały dzień, bo jak nam powiedział przewodnik - muszą, ponieważ nie dostają żadnej renty, najprawopodobniej dlatego, że urodzili się po wojnie i nie należy im sie z tego tytułu żandna zapomoga. Wydało nam się to troche dziwne, bo porzecież w każdym szanującym się komunistycznym kraju powinna panować sprawiedliwość społeczna, dba sie o każdego obywatela...jak widać nie panuje:( i nie dba się o wszystkich równo...
Przy fabryczce oczywiście nie mogło zabraknąć sklepu z pamiątkami. Ceny w dolarach. Ale jakie?:) 3-4 a może nawet więcej razy wyższe, niż w sklepikach znajdujących się w typowo turystycznych rejonach miast. Cóż, podejrzewamy, że widok tych pięknych przedmiotów charakterystycznych dla kultury Wschodu zawsze, najpierw będziemy widzieli ciemną, brudną, śmierdzącą klejem fabryczke i ludzi w niej pracujących:(
Odjeżdzając odczuliśmy ogromną ulgę...

Coraz bliżej do tuneli. Byliśmy już w podobnym kompleksie przy Hue, ale wieść niesie, że te w porównaniu do Vinh Moc są ogromniaste! Podobno łącznie mają ok. 200 kilometrów, a ciągną się na odcinku ok 70 km. Budowę rozpoczęto nie tak jak wszyscy sądzą w czasie wojny amerykańskiej, a znacznie wcześniej bo już około 1948, kiedy to Wietnamczycy wojowali z Francuzami (którzy nie uszanowali porozumienia w Paryżu i w dalszym ciągu rościli sobie prawa do "swojej kolonii", z której nie chcieli się wcale wynosić). Podobno każda wioska budowała tunel-schron na własne potrzeby, coraz głębiej i na dłużej przenosząc się pod ziemię, ze względu na częste bombardowania tych terenów przez Amerykanów. Wkrótce przerodziło się w budowę na ogromną skalę, tak aż tunele w pewnych miejscach połączyły się w ogromny kompleks. Obecnie na części tego obszaru znajduje się muzeum - park. Wszystko, co można tam zobaczyć, czy dotknąć świadczy o heroiźmie (lub heroiniźmie:)) i sprycie żołnierzy VC. "Naturalne" pułapki bambusowe w setkach wariacji, stworzone tak, żeby nie zabić od razu, a sprawić ból i odbierać życie powoli i boleśnie, cuda inżynierii w postaci wentylacji tuneli, czy zaopatrwania ich mieszkańców w wodę, były też kuchnie "bezdymowe" oraz dowód na to, że wujek Ho prócz ideologii to również kreator mody - zaprojektował stylowe sandały z opon samochodowych. Wszystko to w atmosferze "podśmiechujek" z głupoty i naiwności Amerykańskich żołnierzy.

Dla nas gwoździem programu była strzelnica. Po ciągłym strzelaniu żelowymi kulkami, nadszedł czas na coś mocniejszego! Wręcz ostrego! Prócz zwykłych karabinów, czy pistoletów można było postrzelać z AK-47, M-16, czy M-60. Oczywiście wybraliśmy te największe!:) Żołnierze po zainkasowaniu około 50$ za 20, czy 30 naboi zaprowadzili nas na strzelnice. Kazali nałożyć na uszy atrapę słuchawek wygłuszających dźwięk, i do dzieła!:) Huk niesamowity. Siła niesamowita. Do tej pory nie możemy sobie wyobrazić, jak z czymś takim można biegać po dżungli i do tego być skutecznym??? Co czuje człowiek jak czymś takim dostanie??? Naboje skończyły się niespodziewanie szybko, nie wystarczyło nam nawet na porządną serie:( hehe W końcu nie mieliśmy 300 a po 10 na każdy typ. Przewodnik zaczął już poganiać - to chyba cecha charakterystyczna wszystkich wietnamskich przewodników - wszystkie wycieczki na jakich do tej pory byliśmy odbywały się w jakimś dziwnym pośpiechu, wręcz w biegu. Wracamy do Sajgonu. Czas na pyszne jedzonko!:)




wtorek, 23 września 2008

Sajgon - American Crime Museum

Jak to my, zaraz po przebudzeniu się wcześnie rano ( około południa) pierwsze kroki uczyniliśmy w kierunku kawodajni:) Niechcący trafiliśmy na całkiem klimatyczną, tubylczą kawiarnię, niestety pełną dymu papierosowego (męska część wietnamskiej populacji to chodzące lokomotywy - bardzo dużo palą!). Wszelkie niedogodności związane z brakiem tlenu zrekompensowała nam pyszna kawa:) Dobry początek dnia!:)

Sajgon to kolejne miejsce w Wietnamie, gdzie podążamy śladami wojny. Czas na odwiedzenie muzeum dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach. Mowa tu o "War Remnants Museum", co można tłumaczyć jako Muzeum Pozostałości Wojennych ( w domyśle pozostałości po wojnie z Amerykanami). Powstało jako "The House for Displaying War Crimes of American Imperialism and the Puppet Government" później "Museum of American War Crimes", czyli muzeum amerykańskich zbrodni wojennych. Ostateczną nazwę "złagodzono" na potrzeby "normalizacji" stosunków z USA.

Muzeum głównie składa się z tematycznie podzielonych wystaw fotografii rozmieszczonych w kilku budynkach. Wykonane przez reporterów pracujących z jednej i drugiej strony barykady wojennej. Zdjęcia są porażające. Przedstawiają śmierć. Okaleczone ciała dzieci i dorosłych, Wietnamczyków i Amerykanów, ludzkie szczątki przypominające człowieka i takie, w których trudno dopatrzeć się człowieczeństwa. Masakra.

Reakcje oglądających zdjęcia były różne. Twarze przeważnie wyrażały ogromny szok, przerażenie, niektórzy płakali inni wybiegali z pomieszczenia, jeszcze inni w milczeniu i skupieniu przesuwali wzrok po kolejnych fotografiach. Bardzo wymowne jest znane zapewne większości zdjęcie biegnącej, płaczącej, nagiej dziewczynki, poparzonej po bombardowaniu napalmem, obok przedstawiona jest juz jako dorosła kobieta oszpecona rozległymi bliznami przytulająca własne dziecko. Wystawę, która szczególnie zwróciła naszą uwagę i była wyjątkowo brutalna w swej wymowie to część poświęcona ofiarom tzw. "Agent Orange". Był to środek chemiczny, który Amerykanie rozpylali nad dżunglą w celu jej zniszczenia. Robili to po to, żeby poprawić sobie widoczność ruchów partyzantki wietnamskiej chyba nie zdając sobie sprawy jakie konsekwencje poniesie ludność zamieszkująca takie tereny. Nie będziemy opisywać co zobaczyliśmy na tych fotografiach...chyba wystarczy ze napiszemy, że byliśmy NAPRAWDĘ WSTRZĄŚNIĘCI!:(

Jak zwykle brakuje relacji o Wietnamczykach, którzy zginęli z rąk rodaków, tylko dlatego że nie popierali komunistycznej nawałnicy. Nie ma zdjęć obozów do których byli zsyłani "puppets soldiers". Ani jedno zdjęcie nie pokazuje, jak Vietcong morduje Wietnamczyków, którzy opowiadali się za siłami południa - a wiadomo jest, że wyroki wykonywane przez VC dosięgły ponad trzydziestu tysięcy! Zostali zamordowani w myśl " jeżeli nie jesteś z nami, to jesteś przeciwko nam".

Na zewnątrz samoloty, śmigłowce, czołgi zdobyte na amerykanach. Nic czego nie widzieliśmy wcześniej w muzeach przez nas odwiedzanych.
Będąc tam, widząc to wszystko, nabiera się jeszcze większej nienawiści do wojny i tego co za sobą niesie, do decydentów, nieludzkich reguł jakimi rządzi się świat. Jednocześnie czuje się bezsilność...bo to, co widzieliśmy już się stało, wydarzyło się, ale też dzieje się TERAZ w wielu miejscach a świecie...Czeczenia, Somalia, Irak, Afganistan, Darfur i przecież tak niedawno Jugosławia.

poniedziałek, 22 września 2008

Z MuiNe do Sajgonu

Czas w dalszą drogę. Dziś po południu wyruszamy do Sajgonu - największego miasta Wietnamu, naszego ostatniego przystanku w tym jakże uroczym kraju:)

Podróż trwała długo. Za długo!:) Z MuiNe wyjechaliśmy około 13 i zgodnie z planem w Sajgonie mieliśmy być około 17, a na miejsce dotarliśmy na 19. Przez ostatnie 2 godziny jazdy autobusem (na szczęście był to sypialniobus:)) brnęliśmy przez przedmieścia Sajgonu. Dziwny to krajobraz, bo złożony z fabryk i kościołów. Ogromne fabryki pojawiały się jedna po drugiej. Ogromne, mamy na myśli naprawdę OGROMNE! Nowe, bardzo schludnie wyglądające, wręcz nowocześnie. Musiały powstać nie dawniej niż kilka lat temu. Większość z nich to fabryki chińskie. Już w daleka błyszczą złote, chińskie "krzaczki". Ciekawe, czy w Wietnamie jest jeszcze tańsza siła robocza niż w Chinach?

Po kilometrach ciągnących się wielkich fabryk, czas na kościoły. Wielkie przemysłowe molochy nagle zniknęły, a w ich miejsce pojawiły się typowe przedmieścia, z małym tylko wyjątkiem - mniej więcej, co 300-500 metrów mijaliśmy skrzyżowanie, a na nim ogromny kościół. I tak przez kilka, jeżeli nie kilkanaście kilometrów! W każdym kościele, jaki widzieliśmy przez sypialniobusowe okno - tłumy modlących się ludzi, albo gromady dzieci i młodzieży "bawiących się', czy może spędzających czas na kościelnym dziedzińcu. Tak jak na północy Wietnamu kościół katolicki był wielką rzadkością, tak tutaj do wyboru, do koloru. Postawione na gęsto, pełne ludzi, tętniące życiem...

W końcu dotarliśmy na miejsce. Dzielnica turystyczna. Zagłębie tanich ( i nie tylko tanich) hoteli, restauracji, barów, sklepów z pamiątkami (bezcennymi he he, bo tu również sprzedawcy nie kłopoczą się umieszczaniem cen na poszczególnych przedmiotach:) te samą rzecz można kupić za 2 albo za 20 dolarów, wszystko zależy od czujności i zdrowego rozsądku kupującego). W sekundę po tym jak wysiedliśmy z autobusu otoczył nas tłumek, tym razem kobiet proponujących tani nocleg. Zgodziliśmy się zobaczyć jeden z hotelików. Wszystko w dosyć szybkim tempie, zanim się obejrzeliśmy przechwyciła nas kolejna "babka", a później jeszcze kolejna. Dotarliśmy na miejsce, nie trwało to więcej niż 2 minuty:) Pokój okazał się być całkiem w porządku, z internetem w pokoju i nie wysoko, bo "tylko" na drugim piętrze. Jutro mamy w planie zwiedzanie Sajgonu:)


sobota, 20 września 2008

Kajty i wydmuszki

W MuiNe sporo wieje!:) i (podobno!) najmniej pada. Pewnie, dlatego miejscowość ta stała się prawdziwą Mekką dla amatorów kiteboardu czy windsurfingu w południowo-wschodniej Azji. Przy wielu resortach umiejscowione są szkoły oferujące naukę pomykania po wodzie:) Podejrzewamy, że w "pełnym" sezonie kiteboardowców i windsurferów jest znacznie więcej niż, podczas, gdy my byliśmy w MuiNe. Relaksując się na plaży obserwowaliśmy nieliczne, kolorowe podniebne latawce z przyczepionym małym człowieczkiem z deseczką, gdzieś na granicy wody. Ciekawe wrażenie, obserwować zmagania człowieka z wiatrem i wodą jednocześnie.

Intensywny wiatr rzeczywiście odczuliśmy na własnej skórze, kiedy jeździliśmy skuterem po okolicy. Chyba nigdy dotąd nie byliśmy tak "obici" przez wiatr. Jadąc na poszukiwanie "white sands" - ogromnych, białych wydm, które są jedną z atrakcji turystycznych MuiNe, myśleliśmy, że jedziemy pod wiatr. Myliliśmy sie! To spowrotem było pod wiatr!!! Czuliśmy, że zwiększając prędkość skutera, wcale nie poruszamy się szybciej!
Jeżeli chodzi o wydmy, to robią wrażenie. Wyglądają jak prawdziwa pustynia.
Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze zatrzymać, a juz otoczyła nas gromadka dzieci oferująca "użyczenie" swojej deski do zjeżdżania po piasku - oczywiście za opłatą. Nie skorzystaliśmy z tej propozycji nie do odrzucenia, ze względu na głębokie przekonanie, że turyści łapiący się na takie atrakcje, tak naprawdę krzywdzą te dzieci. Dając im w ten sposób zarabiać, od najmłodszych lat przyzwyczajają do szybkich, łatwych pieniędzy, Dzieciaki w tym czasie powinny być w szkole i uczyć się albo bawić, a nie kombinować jak zarobić na turystach. Jest to z pewnością wina dorosłych, którzy posługują się dziećmi, żeby nieco dorobić. Byliśmy w negatywnym szoku, gdy będąc kiedyś dosyć późno w barze widzieliśmy mniej więcej dwuletniego chłopca podchodzącego do siedzących ludzi pijących piwo czy cokolwiek innego, oferującego chusteczki higieniczne i gumy do żucia...a gdzieś w oddali jego mama świetnie się bawiła. W niektórych restauracjach na stolikach stoją specjalne tabliczki, które można pokazać obnośnym sprzedawcom "nie przeszkadzaj nam, i tak nic nie kupimy"...cóż z tego, te mniejsze JESZCZE nie potrafią czytać...a starsze nie potrafią, bo NIE CHODZĄ do szkoły...

Mimo wiejących wiatrów, udało nam się zrelaksować i odpocząć w MuiNe:) Słońce świeciło "pełną gębą" z małymi przerwami na deszcz, bo jakżeby inaczej w porze deszczowej mogłoby być:) Jak prawdziwi plażowicze opalaliśmy sie na wygodnych leżakach na plaży i "pławali" w cieplutkim morzu.

piątek, 19 września 2008

How are You today my friend?

Lajdis and Hasbends - tak często przewodnicy wycieczek zwracali się do turystów. Również na ulicy mieliśmy na codzień do czynienia z przesadną uprzejmością. Zwrot "Sir" jest normą w stosunku do przyjezdnych mężczyzn, a "Mem" do kobiet. Każdy potencjalny klient jest tutaj "My friend", mimo że widzisz gościa po raz pierwszy od razu stajesz się jego najlepszym przyjacielem. Taka postawa, nie jest sama w sobie niczym złym, ale świadomość, że jest wymuszona jedynie chęcią zrobienia na tobie interesu, całkowicie znieczula na kolejne "my friend". Szkoda tylko, że w wyniku tego często ignoruje się tych, którzy bezinteresownie z ciekawości chcieliby zamienić kilka słów. A zdarzają się tacy Wietnamczycy, którzy zagadują cię tylko po to żeby zapytać skąd jesteś i nic nie próbują wcisnąć. Ogólnie Wietnamczycy są bardzo mili i pozytywnie nastawieni do zagraniczniaków. Nie spotkaliśmy się z żadnym przejawem agresji, czy to do nas czy kogokolwiek na ulicy. Miłe usposobienie wydaje się tu naturalne, ale wielu turystów i ich "zamożność" wyrobiły w Wietnamczykach przeświadczenie, że można dyktować ceny kilkukrotnie wyższe niż normalnie obowiązujące, dlatego zawsze przed zakupem trzeba uzgodnić cenę towaru czy usługi. Dziwny i pokrętny jest też sposób rozliczania płatności podawanych w dolarach, a przeliczanych na dongi. W hotelach przelicznik jest całkowicie inny niż w kantorach czy bankach ... zgadnijcie na czyją korzyść? Warto poszukać normalnego banku, gdzie warunki wymiany walut są jasne, bo na 100$ można być w plecy dobry obiad :)
Zauważyliśmy też, jak wietnamczycy próbują kręcić na "cwanego gapę". Kupujesz coś, płacisz i ... dostajesz dziwnym trafem za mało reszty albo sprzedający ociąga się z jej wydawaniem. Nie pozostaje nic innego, niż tylko upomnieć się o swoje :) Może nie zawsze jest to celowe działanie Wietnamczyków, jednak zdarzało nam się nad wyraz często, żeby można je było nazwać przypadkiem, czy roztargnieniem. Jak juz tak piszemy o Wietnamczykach bardziej szczegółowo, musimy wspomnieć o powszechnej tutaj niefrasobliwości życiowej :). Przejawia się w każdej dziedzinie, począwszy od ruchu drogowego a na budownictwie skończywszy. Normalne jest, że uczniowie wychodzący ze szkoły snują się środkiem ulicy, nie robiąc sobie nic z pędzących ciężarówek. W obrębie jezdni mozna zrobić wszystko: toaletę, jedzenie, naprawić klimatyzację, skuter i inne mechanikalia, wylać pomyje i inne śmieci, ostrzyc się i ogolić, wyspać się na "tylnym siedzeniu" skutera ... takiemu postępowaniu sprzyja tutejszy klimat, ale i mentalność tubylców jest pod tym względem totalnie tolerancyjna niestety nie pozostawiając miejsca na czyjeś prawo do swobodnego przejścia przez chodnik zajęty przez tłumy wykonujące te wszystkie czynności :) Trochę nie rozumiemy takiego podejścia do ładu i porządku, bo widać że Wietnamczycy takim postępowaniem często przeszkadzają sobie nawzajem, nikt sobie jednak nie zaprząta tym głowy. Może to jest wietnamskie ujęcie zasad komuno-socjalizmu o wspólnej własnoci? :) Widocznie jest im tak dobrze, a dla nas to zawsze jakaś dodatkowa egzotyka :) Wychodząc na ulicę trzeba po prostu uważać, czy nie dostanie się wiaderkiem wody z porannego zmywania po łydkach, a nawet jak się dostanie, to gospodyni na pewno zrobi minę i się uśmieje, tak jakby nie rozumiała zależności między wylaniem na kogoś pomyj, a zmoczeniem go :))) Taka jest ta powierzchowność Wietnamczyków, jacy są wewnątrz, jakie mają poglądy na życie, czy w ogóle mają, czy lubią swój kraj takim jaki jest, niestety nie udało nam się dowiedzieć. Kiedy Wietnamczyk mówi, że "Ho jest cool", to nie wiadomo, czy na prawdę tak myśli, czy ma tak myśleć?